30 January 2009

Rozmówki nepalskie


Na ulicach Kathmandu i Pokhary zawsze można liczyć na życzliwą pomoc miejscowych, którzy z chęcią wyjaśnią topografię miasta, wytłumaczą, czego nam potrzeba, zawiozą tam, gdzie chcemy i tam, dokąd nie chcemy. Można również liczyć na bogatą ofertę handlową i z zakresu usług: fryzjerzy, sprzedawcy świeżo wyciskanych soków, maści z tygrysa, szachów, naprawcy sandałów, czyściciele butów i uszu, masażyści, wyszywacze wzorów na koszulkach, handlarze naręczni bananami, instrumentami muzycznymi (skromne gęśle, drewniane flety proste, bębenki) i haszyszem — wszyscy oni są w pełnej gotowości o każdej zdawałoby się porze dnia i nocy.





Jeśli tylko nie mamy do czynienia ze sprzedawcą instrumentów: — Music? — demonstrującym jakość oferowanego towaru kilkoma bezładnymi pociągnięciami smyczka i szerokim uśmiechem, wszystko zaczyna się zwykle od uniwersalnego, przyjaznego: — Yeeeees? — bądź równie przyjaznego: — Something? — które nie stanowi wyłącznie zwykłego wstępu do rozmowy, lecz informuje równocześnie o szerokim, wręcz porażającym zakresie proponowanych usług.

Kontakt wzrokowy nie oznacza, że jest się potencjalnym klientem. Kontakt wzrokowy oznacza, że na pewno coś się kupi. Rozpoczynają się negocjacje:

Something?
Excuse me?
You smoke, brother?
No, thank you.
Good stuff! Hashish. Smoking.
No, thank you.
How much do you want?
No, thank you. — Oddalamy się niespiesznie poza zasięg działalności handlarza.
Two gram? Three gram? Very cheap! — Znikamy za rogiem.



Jednak nie zawsze to biały podróżnik rezygnuje z zawarcia transakcji:
Friend, smoking?
Yeah, maybe.
What do you want?
What do you have?
Hashish, marihuana...
I prefer cocaine, sir.
But hashish good, friend!
Okay, how much?
Three hundred rupies one gram. — Cena wyjściowa, zapewne negocjowalna, rzeczywiście zachęcająca.
It’s not so expensive...
How much do you want? Two gram? Three gram?
Two kilos.
???
Two kilos.
You’re joking.
Two kilos.
Sprzedawca oddala się bez słowa. Detalista.

Nie każdy z przedsiębiorczych Nepalczyków daje się jednak równie łatwo zniechęcić. Nieudana transakcja w jednej dziedzinie nie musi przecież oznaczać braku powodzenia w innej:
Hashish?
No.
Trekking?


*

Słoneczne rano.

Fryzjer, dostrzegłszy nas po przeciwległej stronie ulicy, podnosi głowę znad czyjejś namydlonej twarzy, wybiega z zakładu i pokrzykuje zachęcająco:
Haircut? — pyta.
No, thank you.
Haircut — stwierdza.
Sir, don’t you see I’m almost bald?
Yes, good service, my friend!
Uczynić możliwym niemożliwe! Dla przedsiębiorczych Nepalczyków to pestka, skoro ogłoszenie w oknie jednej z agencji turystycznych proponowało podróż do Indii koleją — Train to India. W Nepalu nie ma torów.




29 January 2009

Pociągi bez żadnego nadzoru


„Ażeby ani przez chwilę nie tracić z oczu żadnej z cennych skrzyń, za które odpowiadaliśmy, zainstalowaliśmy się po prostu pomiędzy nimi w wagonie bagażowym. Ta podróż wagonem towarowym okazała się jednak straszliwie męcząca. Potrzebowaliśmy dwóch dni na przebycie doliny Gangesu. Upał był okropny, a kurz wiszący w powietrzu utrudniał oddychanie. Pociąg posuwał się powoli, mogliśmy więc kontemplować okolice. Ale ten obraz nie przynosił nam wcale radości, nie mógł cieszyć serca, lecz przeciwnie przepełniał je ponurym smutkiem. Przejeżdżaliśmy przez rozpaczliwie monotonną równinę. Susza wypaliła prawie całą roślinność, tak że niewiele pozostało uroku w tej niezbyt pięknej przyrodzie. Ludzie brudni i wynędzniali, których spotykaliśmy na dworcach lub dostrzegaliśmy we wsiach, nie mogli rozweselić ponurego krajobrazu, ale swoim cichym i pozbawionym radości zachowaniem podkreślali jeszcze rozpaczliwość pejzażu. Kiedy wreszcie w Lucknow przyjęli nas koledzy byliśmy czarni od kurzu i wykończeni nudą i zmęczeniem.” (Lionel Terray,
Niepotrzebne zwycięstwa. Od Alp do Annapurny, tłum. Danuta Knysz–Rudzka, oprac. Janusz Kurczab, Kazimierz Marcinek, Warszawa 1975, s. 236–237)

*

W strugach deszczu — ostatnich tchnieniach tegorocznego monsunu — docieramy do „hali głównej” delhijskiego dworca, usłanej półprzytomnymi jeszcze z niewyspania postaciami i przecinanej kilkoma strumieniami potencjalnych podróżnych, podzwaniających monetami żebraków, żołnierzy (zwykle bardzo przychylnych białym) i cwaniaków najrozmaitszych profesji. Na daszkach z blachy falistej, osłaniających jako tako perony przed deszczem, stadka małp wertują pośpiesznie „śmieciowe góry” w poszukiwaniu niedojedzonych resztek. Przewidywane dwuipółgodzinne opóźnienie pociągu spędzamy kursując między peronem drugim a elektroniczną tablicą w holu, która (jeśli akurat działa) dostarcza najświeższych informacji o dalszym oczekiwaniu. Nie przejmujemy się za bardzo: pociąg pojedzie, zawsze w końcu jedzie.



Tym razem zarezerwowaliśmy bilety w klasie „sleeper”, bardzo podobnej do trzech wyższych klas (1AC, 2AC, 3AC), nie wyposażonej za to w urządzenia klimatyzujące. Jeśli wybieramy niższą klasę („second class”), na którą nie rezerwuje się miejsc, właściwa podróż zaczyna się już na samym peronie, gdzie okoliczna ludność niczym sprinterzy w blokach startowych zajmuje jak najkorzystniejsze miejsca do ataku na wagony, gdy te powoli zaczną wtaczać się na peron. Pociągi osobowe liczą zwykle od dwudziestu do czterdziestu wagonów, więc niekiedy trzeba się sporo nabiegać, zanim trafi się do właściwego. Do wagonów można się dostać przez otwory drzwiowe lub przez okna (choć tylko nieliczne, bo większość — zapewne aby przeciwdziałać wskakiwaniu — uzbrojono kratami). Nie obowiązuje zasada: „najpierw wysiadający”, jeśli chcesz się wydostać, musisz to zrobić zanim pociąg się na dobre zatrzyma. Przy każdych schodkach błyskawicznie tworzy się ruchliwe kłębowisko Hindusów zaślepionych pragnieniem wywalczenia miejsca siedzącego w „chair car” drugiej klasy. Ile osób ginie co roku w ten sposób w Indiach — strąconych pod koła pociągu, przygniecionych do wagonów albo zdeptanych?

Ale oto na nasz peron wpełza kolejny skład, z którego natychmiast wyskakuje kilku Hindusów i załatwia się w pośpiechu między wagonami — aha, widocznie w środku nie ma toalet, a w biegu nie bardzo się dało. Nieopodal pięcioletni chłopiec kończy właśnie defekować wychyliwszy swą maleńką postać poza krawędź peronu. Za chwilę służby porządkowe uzbrojone w wąż gumowy i słabe ciśnienie wody spróbują uprzątnąć (a właściwie przesunąć w inne miejsce) tę i dziesiątki innych ludzkich, małpich, krowich pozostałości.



Po kilkunastu minutach i ten pociąg leniwie wytoczy się z dworca, by rozcinając nieskończone pola ryżowe i palmowe gaje, mijając bosonogich wieśniaków z parasolami drepczących wśród upraw, podążyć do Jaipuru, a może nawet Bombaju. Wraz z upływem kolejnych stacji zagęszczenie ludności w wagonach szybko przekroczy pięć osób na metr kwadratowy. Ktoś zwinny wespnie się pod sufit na półkę z bagażami i będzie drzemał oparłszy głowę i nogi na czyichś pakunkach. Sprzedawcy herbaty (parzonej z cukrem i mlekiem), dziesiątki razy torując sobie drogę donośnym: „czaj! czaj!”, zainkasują kolejne sześć rupii, a sprzedawcy ryżu z warzywami czy nafaszerowanych kapustą, cebulą i ziemniakami pierożków samosa będą serwować co głodniejszym pasażerom po dwie garści prosto z wiadra lub kartonu. Być może zwinny z półki bagażowej włączy na cały regulator przeraźliwie ubogie harmonicznie hinduskie przeboje, narażając na wątpliwą rozkosz ich słuchania ponad setkę innych pasażerów, którzy — o dziwo — nie zwrócą na to najmniejszej uwagi. Między rzędami ławek przesuwać się będzie w regularnych odstępach karawana żebraków. Ktoś zacznie grać na bębenku. Rytm wybijany przez chłopca niechcący utworzy dwugłos ze stukotem kół i szyn pociągu. Nikt nie zapali papierosa, wielu Hindusów będzie za to żuć liście tytoniu, strzykając od czasu do czasu za okno lub na podłogę brunatną śliną.

Jeżeli trafi się w wagonie biały podróżnik zachłannie wpatrujący się w najbardziej równinne, najzieleńsze i w końcu najmonotonniejsze krajobrazy, jakie dotychczas spotkał, jego ruchom i gestom towarzyszyć będzie żywe zainteresowanie przynajmniej jednego z hinduskich współpasażerów. Jeśli zaś biały podróżnik wyczuje, że ktoś mu się przygląda i spojrzy w oczy pilnego obserwatora, ten wcale nie odwróci wzroku, wwiercając się nim w zaskoczonego sahiba: z niechęcią? serdecznością? zawiścią? szczerym zainteresowaniem? podejrzliwością? Z oczu Hindusa niewiele można wyczytać. Często jest w nich jakby pustka, albo coś w rodzaju przygaszonego blasku — coś nieuchwytnego, a jednocześnie tak charakterystycznego, że za każdym razem wydaje nam się, że wpatruje się w nas ten sam człowiek.

Tymczasem delhijski deszcz nie jest już tak przekonujący jak wcześniej i powoli przemienia się w mżawkę. Na peronach w związku z wielogodzinnymi opóźnieniami wszystkich pociągów rosną sterty paczek pocztowych gotowych do załadowania. Dwoje starszych ludzi, podwinąwszy powłóczyste szaty, załatwia się na tory. Wreszcie, po ponad czterech godzinach oczekiwania na „Taj Express”, wnikamy do wagonu „sleeper”, gdzie — jak sama nazwa wskazuje — śpi się. Zresztą to chyba jedyne rozsądne rozwiązanie podczas pokonywania tak wielkich odległości. Ci, którzy nie śpią — jedzą. Uśmiechnięty konduktor przerywa sprawdzanie biletów i zaproszony przez przebudzonego Hindusa z sąsiedniej wnęki (coś na kształt naszego przedziału, ale bez drzwi) zasiada naprzeciw kolegi, pilnie przypatrując się wydobywaniu kolejnych potraw — tłustych placków przypominających naleśniki i pojemnika z jakimś sosem, w którym należy maczać placki. Posiłek, poprzedzony ułożeniem wiktuałów na rozłożonym bezpośrednio na siedzeniu papierze kancelaryjnym, przebiega hałaśliwie i szybko. Prawdopodobnie z tego powodu konduktor kończy pochłanianie krótkim, zdecydowanym beknięciem. Ponieważ zaś trzeba sobie jakoś poradzić z upapranymi od sosu paluchami, przydatna okazuje się jedna z zasłonek (i tak przecież nie prana od miesięcy).

W końcu (wraz z oczekiwaniem nasza dwustukilometrowa podróż trwała niemal osiem godzin — jak to wytrzymują Japończycy, przyzwyczajeni raczej do kilkusekundowych opóźnień?) docieramy i zachwycamy się Tajem, barwnymi detalami Taju, organizacją przestrzenną Taju i przyległości. Zachwycamy się wreszcie mogolską myślą architektoniczną, która Taj powołała do istnienia. Staramy się ignorować niezliczone wycieczki ludzi białych i śniadych (ryczących wniebogłosy wewnątrz grobowca) oraz omijać stosownym łukiem miejscowych fotografów, przechadzających się po marmurowych posadzkach z pewną dozą dostojeństwa i sztucznym wyrazem twarzy rzekomych profesjonalistów. Urzeczeni kontemplujemy układane z żółtych, granatowych i wiśniowych kamyków ornamenty kwiatowe dekorujące poszczególne ściany mauzoleum. Olśniewająco biały (z daleka, bo z bliska — wielobarwny) marmur i delikatny rysunek łuków wieńczących kolejne okna i wnęki budowli nadają potężnej przecież bryle niespodziewaną zwiewność. Taj lekko unosi się nad Jamuną.




Nasza groteskowo zwięzła wizyta w najdroższym (prawie 20$ za wstęp — w cenę wliczone osobliwe kapcie przydatne na rozpalonych słońcem marmurach) zabytku Indii dobiega końca. Tuż za murami z czerwonego piaskowca czyhają już sprzedawcy napojów regenerujących i tandetnych miniaturek świetlistego Taju. Sąsiednią ulicę majestatycznym krokiem przecina wielbłąd. Po krótkich utarczkach z tutejszymi rikszarzami ustalamy korzystną cenę za dowóz na stację, gdzie spędzimy następne godziny w oczekiwaniu na opóźniony pociąg do Delhi.

Na torach, klucząc między stertami organicznych i syntetycznych odpadków, żerują szczury. Żebracy z podziwu godną konsekwencją przesuwają się wzdłuż peronów, wyciągając ręce w rutynowym geście. Naręczni handlarze wodą, samosami i pamiątkami ostatniej szansy, prowadząc negocjacje z pasażerami wewnątrz wagonów („Look! Taj very nice, sir!”), próbują dotrzymać kroku wytaczającym się ze stacji składom. W końcu lekko zdyszany głos stacyjnej zapowiadaczki („May I have your kind attention, please!”) dyscyplinuje znużonych oczekujących. W oddali pobłyskują już żółte ślepia wypatrywanego pociągu.